Niby zwykły dzień. Szary, jesienny, niczym się nie wyróżniający wtorek. A jednak nie, bo właśnie na ten dzień, na 3 października, umówiliśmy się z córką, że już czas się spotkać.
Historia przyjścia Lilki na świat zaczyna się prawie 10 lat temu, kiedy na psychologii prowadząca pokazała nam film przedstawiający poród w szpitalu oraz w amazońskiej dżungli (tego filmu nigdzie nie znalazłam, ale dotarłam do tego naturalnego tutaj; poród w szpitalu chyba możecie sobie wyobrazić). Z całych studiów właśnie te zajęcia dały mi najwięcej, bo zmieniły mój sposób myślenia. Już nie bałam się porodu, wiedziałam, że może być inaczej. Od tamtej chwili czułam, że nie będę rodzić w polskim szpitalu, chyba że nie będę miała innej możliwości.
Nie potrafię powiedzieć, kiedy zdecydowaliśmy się na poród domowy, ale było to na początku ciąży. Oboje tego chcieliśmy, ale niestety złamałam kolano, co mogło mnie zdyskwalifikować do takiego miejsca porodu. Bardzo długo zwlekałam z telefonem do położnej. Bałam się, że nie podejmie się przyjęcia Lilki na świat, że trafię do szpitala. Całą ciążę bałam się właśnie tego - szpitalu. Na sam poród czekałam, czułam, że będzie ciekawie, może nawet fajnie. 2 dni na oddziale i znieczulenie w kręgosłup tylko mnie utwierdziły w tym, że chcę rodzić w domu. Z położną skontaktowałam się dopiero po operacji, gdy miałam dobre wyniki badań, gdy była pewność, że będę w stanie się poruszać w trakcie porodu.
Terminy porodu miałam dwa - na 18 oraz na 30 września. Wiedziałam, że prawdziwy jest drugi (z USG). Z położną spotkaliśmy się pod koniec sierpnia, przeszłam wstępną kwalifikację. I wtedy Jola powiedziała, żebyśmy zobaczyli, kiedy będzie pełnia, bo dzieci lubią rodzić się w tym czasie. Poleciła nam wybranie terminu na spotkanie z córką, nastawienie się na jakiś. Popatrzyliśmy na siebie wymownie, nie wierząc w to co mówi, ale przeglądnęliśmy kalendarz i uznaliśmy, że podoba nam się 3 października. Od tej pory zapytani o termin porodu, zawsze odpowiadaliśmy właśnie tą datą. I w ten dzień poznaliśmy pierwszą cechę naszej córki - punktualność ;-) Ale nie obyło się bez niespodzianki, poród nie należał do typowych.
Jola to świetna położna, ale coś nam nie zaskoczyło, nie czułam się przy niej całkowicie nieskrępowana. Od początku chciałam rodzić z inną położną, która niestety miała w tym okresie jeszcze jeden poród do przyjęcia. Do połowy września nie miałam pewności czy poród domowy dojdzie do skutku. To było bardzo stresujące, panikowałam, że jednak trafię do szpitala. Ale się udało - Wiola spotkała się z nami i zgodziła się przyjąć poród.
We wrześniu mogłam się wreszcie jako tako poruszać i intensywnie pracowałam nad skończeniem gabinetu/pokoju Lilki. Pod koniec miesiąca nie byłam gotowa, potrzebowałam jeszcze czasu. Ale spotkanie już dawno umówione, co zrobić?
3 października
Bartek jak zwykle poszedł rano do pracy, ja także miałam wstać wcześnie i posprzątać pokój do zdjęć końcowych. Ale czułam się zmęczona, pracowałam do 3 w nocy, dlatego pospałam do południa. Kiedy się obudziłam, bolał mnie brzuch. Tak zwyczajnie, po prostu mnie bolał. Znowu zasnęłam. Choć miałam umówioną wizytę u lekarza i kontrolne KTG na godzinę 15 (to 3 dni po terminie porodu z USG), zostałam w łóżku, nie miałam ochoty na badanie. W 37 tygodniu ciąży lekarka spowodowała rozwarcie i odejście czopa. W 39 tygodniu odmówiłam badania, KTG było prawidłowe. Wahałam się czy tym razem się zgodzić, odwlekałam wizytę.
Cały dzień czułam twardnienie brzucha. To nic nadzwyczajnego - czułam je od lipca. Było podejrzanie regularne, ale nie aż tak żebym potraktowała je poważnie. Poza tym porody przecież bolą, prawda? Z twardnieniem co ok. 3 minuty poszłam do wanny. Przeszło. Wysłałam wtedy znajomej zdjęcie bałaganu w pokoju i obie stwierdziłyśmy, że jestem zupełnie niegotowa na rodzenie.
Koło 16 siostra napisała mi sms, że chyba jednak Lilka wybierze inną datę urodzin niż chcieli rodzice. Przyznałam jej rację, bo już przecież popołudnie, a tu nic się nie dzieje. Czas zbierać się do tego lekarza. Ehh, KTG są taaaakie nudne!
Chwilę przed 17:00 przyjechaliśmy do gabinetu. Musieliśmy poczekać aż się zwolni urządzenie. Znowu wróciło ledwo wyczuwalne twardnienie. Tym razem Bartek mierzył na stoperze i wychodziło bardzo regularnie, co 3 minuty. No nic, jeśli to JUŻ, to wyjdzie na KTG i będziemy dzwonić do położnej, przecież 20 minut nic nie zmieni.
KTG się zwolniło, położyłam się i nagle poczułam skurcz. Mocny. Równocześnie zrobiło mi się bardzo gorąco. Za chwilę kolejny skurcz i kolejny. Dalej byłam przekonana, że dziś nie urodzę. Pomyślałam raczej, że się czymś strułam i koniecznie muszę już lecieć do łazienki ;-)
Leżąc czułam się fatalnie. Wytrzymałam 10 minut i kazałam Bartkowi iść po pielęgniarkę (położną? Szczerze mówiąc nie wiem, kim była), bo już chcę wstać. Przyszła o 17:28 śmiejąc się ze mnie (w taki miły sposób, bardziej do mnie, niż ze mnie). Przeszłyśmy na pomiar ciśnienia i ją pytam czy to są skurcze porodowe? Odpowiedziała, że chyba tak, że na to wygląda. Spytałam ponownie, bo muszę wiedzieć czy już dzwonić do położnej, ma 1.5h drogi do nas i żeby zdążyła dojechać. Tylko się zaśmiała i odpowiedziała:
"Proszę pani, to nie są amerykańskie filmy! Pani dzisiaj nie urodzi".
Po czym wysłała mnie do lekarki dodając, że przecież 15 minut jeszcze wytrzymam w kolejce. Nie wytrzymałam ;-) Po 3 minutach wyszliśmy, bo już bardzo, bardzo chciałam do domu. Mieszkamy za rogiem, także po 10 minutach byliśmy już na parkingu pod blokiem. Jeszcze nigdy tak szybko nie wbiegłam na 4 piętro. Poleciałam do łazienki (oczyszczanie organizmu jest naturalnym procesem przed porodem). Bartek dopytywał czy ma dzwonić do Wioli, powiedziałam, żeby poczekał, zrobię najpierw, jak kazały Internety czyli pójdę pod prysznic, zmienię pozycję i zobaczę czy skurcze są regularne. Dalej do mnie nie docierało, że to może być już to, bo przecież to niemożliwe, żeby mieć od razu skurcze co 1.5 minuty! We wszystkich relacjach, które czytałam, kobiety brały kąpiel, robiły kolację, niektóre szły na spacer, tańczyły. Szybkie porody to przecież filmy amerykańskie.
Poszłam pod prysznic, skurcze się nie uspokoiły, zaczynały być dokuczliwe. Przeszłam do wanny, usiadłam wygodnie i czekam. Nic z tego, skurcze jak były, tak są, ale dużo łagodniejsze. Było około 18, kiedy Kic napisała sms, czy dzisiejsze spotkanie jest aktualne. Odpisałam, że nie jestem pewna, dam jej znać później. Naprawdę myślałam, że się spotkamy :)
Po jakiś 15 minutach już nie miałam złudzeń, że to jednak początek porodu. Tak, tak byłam pewna, że to dopiero początek, że przede mną co najmniej 5h.
Bartek zadzwonił do Wioli i po jej reakcji dotarło do niego, że 30 sekundowe skurcze powtarzające się co minutę, dwie, to już faktycznie poród. Pozwoliłam mu zostawić mnie w wannie i ogarnąć mieszkanie. Przyniósł mi jeszcze batonika, oczywiście dietetycznego - czekoladowego, w rozmiarze XXL.Wyniósł wszystko do pokoju Lilki, odkurzył, ściągnął pościel, rozłożył folię malarską i przykrył specjalnie przygotowanym wcześniej starym prześcieradłem (i proszę, jak trzeba, to facet w 10 minut posprząta mieszkanie!). Na szczęście rzeczy do porodu domowego miałam przygotowane w jednym miejscu. Bo torby do szpitala nie zdążyłam spakować, dokumenty pojechały z nami do lekarza, przekąski i wodę miałam dopakować, jak się zacznie. Nie miałam do tego głowy, skurcze stały się bardzo intensywne. Miałam też przygotowany peeling, chciałam się uczesać, wydepilować, może nawet makijaż zrobić. Tjaa... :)
Nie wiem ile to trwało, nie wiem ile czasu minęło odkąd weszłam do wanny. Przyjęłam dość wygodną pozycję, a Bartkowi kazałam masować plecy i polewać ciepłą wodą. Bardzo chciało mi się pić, ale pomiędzy skurczami nie było przerwy żebym zdążyła sięgnąć po butelkę. W pewnej chwili powiedziałam do Bartka: "Ku***, nie dam rady, wieź mnie na cesarkę!", bo wiecie, w mojej głowie to był POCZĄTEK porodu. Już widziałam w wyobraźni kolejne godziny tak intensywnych skurczy.
Ale kilka minut później do mnie dotarło. Przypomniałam sobie opowieść mojej babci, kiedy wspominała, jak powiedziała do pielęgniarki, że "tak dziwnie czuje, jakby chciała siku i kupkę równocześnie", na co przybiegła zaalarmowana położna, że to skurcze parte! I właśnie tak czułam, już wiedziałam, że Wiola nie zdąży, że na karetkę też nie ma czasu, bo to już, w tej chwili.
Byliśmy w łazience sami. Nie czułam się niepewnie, nie wstydziłam się, nie musiałam hamować. Podobno parę razy krzyknęłam, ale nic specjalnego, nie wydzierałam się, nie przeklinałam czy nie mdlałam z bólu, jak to pokazują na filmach. Poczułam, że rodzi się główka, dotknęłam jej, czułam pęcherz płodowy. Wiedziałam, że mogę zacząć przeć. Przyniosło mi to ulgę, mogłam się skupić, skoncentrować. Wszystko poszło błyskawicznie, o 19.32 urodziła się Lilka (dobrze, że Bartek jest inżynierem z zegarkiem zawsze na ręku i odruchowo sprawdził godzinę). Lekko sina unosiła się na wodzie plecami do nas. Podniosłam ją (na polecenie Bartka, chyba byłam w za dużym szoku, nigdy wcześniej nie trzymałam dziecka ;-)), przytuliłam, coś pisnęła. W tym miejscu mam dziurę w pamięci, pamiętam tylko, jak Bartek zaczął się śmiać. I że kazałam mu przesunąć moją nogę, bo ją pierwszy raz zgięłam po operacji i teraz nie mogę ruszyć. Taka przyziemność w niezwykłym wydarzeniu :) Po 3 minutach dołączyła do nas położna i zajęła się nami. Lilka dostała 9 punktów Apgar w pierwszej minucie, 10 w kolejnych. A pierwszą rzeczą jaką zrobiła było obsranie matki ;-)
Wiola odkręciła pępowinę, która zaplątała się w wąż od prysznica i razem z Bartkiem pomogli mi wstać i przenieśliśmy się na łóżko. Kiedy pępowina przestała tętnić, Wiola ją przecięła. Po jakimś czasie (czas przestał dla mnie płynąć po wyjściu od lekarza) zostawiłam Lilkę z tatą i poszłyśmy z Wiolą do łazienki na 3 fazę porodu. O tym nie wiedziałam nic, całe szczęście, że planowaliśmy poród domowy i była już z nami położna. Nie wyobrażam sobie konieczności ubierania się, schodzenia po schodach i pakowania do karetki parę minut po urodzeniu dziecka. Jestem ogromnie wdzięczna, że mogliśmy tego uniknąć, że tę noc spędziliśmy we własnej sypialni - razem.
Tak szybki poród i mój błąd pod koniec (kiedy urodziła się główka, trochę spanikowałam, że przecież jest pod wodą i nie może oddychać i muszę natychmiast przeć żeby urodziła się reszta ciałka; logiczne myślenie wyłączyło się całkowicie, zupełnie zapomniałam o funkcji pępowiny) spowodowały, że nie uniknęłam pęknięcia i szwów. Byłam na siebie zła o popełnienie błędu, bo właśnie na braku pęknięcia i nacięcia bardzo mi zależało. Przeszło mi po kilku dniach. Taka głupota, a mimo to miałam pewne poczucie niespełnienia. Tak mocno działają hormony w tym okresie.
Z całego porodu najgorsze było właśnie szycie. Ból? Po złamaniu kolana był zdecydowanie mocniejszy i gorszy. Poród boli, ale to nie jest coś strasznego, coś nie do zniesienia. Myślę, że inaczej sytuacja, gdy kobieta jest w szpitalu, a nie czuje się tam w pełni bezpiecznie i swobodnie, gdy ma podaną oksytocynę. Myślę, że wtedy ból może być nie do zniesienia, ale mam nadzieję nigdy się o tym nie przekonać.
Po wszystkim chciałam się rozgrzać pod prysznicem. I wiecie co? Zobaczyłam, że Bartek nie domył podłogi i ok. 2h po porodzie wymyłam prysznic (do perfekcyjnej pani domu mi daleko, wyobraziłam sobie, że krew wgryzie się w fugi i trzeba będzie je wymieniać, a to będzie taaaakie męczące, że wolę już teraz umyć ;-)). Niestety dwa dni później okazało się, że potrzebny jest jeszcze 1 szew, który spowodował, że przez 3 tygodnie nie mogłam się ruszać. Do tego za mocno zgięłam uszkodzone kolano i wrócił stan zapalny. Większość połogu spędziłyśmy razem z Lilką w łóżku :)
Chciałam mieć zdjęcia z porodu, ale nawet nie zdążyłam wysłać Bartka po aparat. To 2h po przyjściu Lilki na świat. |
Każdemu polecam poród domowy, ale z położną. Myślę, że gdyby nie poród bez asysty, pęknięcie byłoby mniejsze. Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś będę mogła doświadczyć tego wszystkiego ponownie.
Piękny poród
Tym wpisem zaczęłam dział na blogu związany z ciążą, porodem oraz dzieckiem. Zaczęłam także nowy cykl o pięknych porodach. Tych domowych, szpitalnych, przy drodze, w lesie, tych naturalnych i przez cesarskie cięcie - wszystkie historie, które kobieta wspomina jako piękne będą mogły się tu pojawić. Jeśli Twój poród był właśnie taki i chcesz się podzielić swoją opowieścią, proszę, napisz do mnie na piafka[at]gmail[dot]com.
Dzielmy się pięknymi przeżyciami, odczarujmy trochę straszne opisy porodowe, których jest w sieci pełno.
Pozdrawiam,
Kaja
przepiekny wpis! wzruszylam sie totalnie. cudownie, ze sie ty dzielisz. dla kobiet ktore sie boja porodu bardzo wspierajace!
OdpowiedzUsuń<3 Właśnie taki jest cel cyklu wpisów, który się tu pojawi - poród może być piękny i czas odczarować wyobrażenie, które ma większość ludzi :)
UsuńTeż miałam rodzić z Jolą, coś nie zaiskrzyło i zmieniłam na Anię i Monikę 🙂
OdpowiedzUsuńGratuluję i wszystkiego co najlepsze dla nowej jednostki Mamy, Taty i Maleństwa.
Dobrze, że mamy opcję wyboru :) Dziękujemy serdecznie i pozdrawiamy!
UsuńUmyć podłogę tuż po porodzie?!
OdpowiedzUsuńSzacunek
Opowieści o kobietach rodzących w polu i idących dalej pracować wcale nie są takie przesadzone ;-)
UsuńSuper wpis, podziwiam za ten poród w domu! To musi byc niesamowite... Ja akurat rodziłam w szpitalu i tak jak napisałaś, po podaniu oksytocyny...bol- nieciekawy, ale urodziłam w 3h, wiec jakoś dałam radę. Nasze córki maja coś wspólnego -moja tez na powitanie mnie obsrala, za kilkanaście lat jak jej to opowiem, to ciekawe jak zareaguje :D Tyle emocji w tym wpisie, pięknie napisany - poród to wspaniałe uczucie, bolesne, ale nie da się opisać wszystkich uczuć, które towarzysza przyjściu dziecka na świat. Pozdrawiam serdecznie!:)
OdpowiedzUsuńMamy za mało słów do opisania takich emocji, bo jak nazwać połączenie kilku stanów na raz, które zmienia się po paru sekundach w zupełnie coś innego? :) A do tego ta dawka adrenaliny, ten wyrzut hormonów, no nie da się tego opisać :) Haha też jestem ciekawa reakcji córki, zwłaszcza, że powtarzała to przy każdej wspólnej kąpieli przez następne tygodnie.
UsuńFajnie, że się tym podzieliłaś. To bardzo piękny dzień :) I bardzo ciekawie to wszystko opisałaś. Zastanawiam się tylko czy nie spanikowałabyś, gdyby jednak poród się znacznie przedłużał... Tak było u mnie. Nie ważne! - wszyscy dziś piękni i zdrowi i to się liczy! :) Zdrówka dziewczyny!
OdpowiedzUsuńJakby się przedłużał, przyjechałaby położna ;-) Także bylibyśmy pod opieką i bez strachu. Wszystkie dobrego i dla Was :)
UsuńUwielbiam czytać takie wpisy... uwielbiam! Czuję w nich miłość, wzruszenie... jest w nim tyle cudownych emocji! <3
OdpowiedzUsuńBędę czekać na kolejne ;*
Już niedługo :)
UsuńTak bardzo zazdroszczę! O niczym innym nie marzyłam przy drugiej ciąży jak o tym by urodzić w domu, a tu klops patologiczne rozejście spojenia łonowego (już w 4msc ciąży) i konieczna cesarka :( . I w ogóle to straszne, że tak mało się mówi/pisze o dobrych pięknych porodach. Mój pierwszy mimo że w szpitalu, mimo że 10 dni po terminie, wywoływany przez 3 dni różnymi sposobami, ostatecznie na oksytocynie, a tak czy siak skurcze mi się zaczęły dopiero jak mi wody odeszły, był tak mistyczny i intymny, że no szok. Miałam znieczulenie, przygaszone światło, zasłonięte zasłony, w tle leciał mecz piłki nożnej, ja przysypiałam na łóżku, mąż na fotelu. A przy partych wszystko poszło w 15 minut, bez bólu (chociaż znieczulenie ostatnią godzinę porodu nie działało), było mi tak błogo, że to już zaraz ją zobaczę, zero pęknięć, szycia. Da się rodzić, bez bólu sn, w 8h. Trzeba tylko dobrze wybrać szpital, nastawić się pozytywnie, nie słuchać tych co głupio straszą - oni to są dopiero bezmyślni - nie wiedzą ile szkody swoim straszeniem wywołują w rozumieniu socjologicznym, na całe społeczeństwo. Sama pewnie najlepiej o tym wiesz, bo pokutuje mit, że porody domowe to głupota, są niebezpieczne w porównaniu do rodzenia w szpitalu...
OdpowiedzUsuńUwielbiam Twoją historię! Jakbyś chciała opowiedzieć ją innym, proszę napisz mi na maila. Jest wspaniała <3
Usuń😍
OdpowiedzUsuń